Megapiksele czy oprogramowanie aparatu?


Raz na jakiś czas każdy z nas staje przed koniecznością zmiany smartfona. Szukamy ofert, wybieramy. No, generalnie to ten bardzo miły czas, kiedy przez kilka chwil ideał nie napotkał jeszcze na ograniczenia w postaci budżetu, jaki mamy do wydania. I właśnie wtedy, znienacka spada pierwszy cios: megapiksele w aparacie.


Słowem wstępu…

Kopanie się po kostkach na megapiksele było, jest i chyba jednak niestety będzie. Zaczęło się w czasach, gdy na rynku wciąż dominowały telefony komórkowe. Następnie, po cichu, bez większego szumu, rywalizacja przeniosła się do świata smartfonów, gdzie z różnym nasileniem trwa w zasadzie aż po dziś dzień. Czasem pojawiają się głosy rozsądku, nawet ze strony producentów, jednak nikną one w szumie medialnym.

A wbrew obiegowej opinii, to nie megapiksele napędzają aparaty i gwarantują dobrej jakości zdjęcia. Problem jest tego typu, że po jednej wycieczce do supermarketu, można odnieść zgoła odmienne zdanie. Przyjrzyjcie się kiedyś, jakie wartości są tam eksponowane na pierwszym planie. Zwykle jest to „święta czwórka” w postaci: megapikseli w aparacie, przekątnej ekranu oraz ilości pamięci RAM i wersji Androida. No, może czasem do gry wchodzi jeszcze ilość miejsca na dane. Czy tak być musi?

Prawdziwe atuty to te które musimy odkryć sami

Niestety, ale chcąc wybrać dla siebie świetny telefon, musimy w dużej mierze być zdani na siebie. Znajomi mogą doradzić, tak samo recenzenci. Oni jednak patrzą zawsze subiektywnie, trochę pod siebie. To nieuniknione. I piszę to Wam jako osoba, przez której dłonie przeszło grubo ponad sto telefonów i smartfonów. To, że mi się coś spodoba, nie oznacza, że i Wy tę cechę pokochacie. Tak skonstruowana jest ta branża.

Megapiksele. Tu sytuacja jest patowa. Tak naprawdę, o wiele ważniejsza jest światłosiła, wielkość piksela oraz kultura pracy oprogramowania zarządzającego matrycą. Widzieliście kiedyś te informacje na półkach? Podejrzewam, że nie. A nawet jeśli je dostrzegliście, to nie grały one pierwszoplanowej roli. No bo przecież ten aparat ma 64 Mpix a ten 20 Mpix, więc dla przeciętnego klienta, zwycięzca jest oczywisty. Pokazuje to, jak łatwo cyferki mogą nami zawładnąć i wpłynąć na decyzję zakupową.

Zmiany? Raczej nie sądzę

Kiedyś wydawało mi się, że to stan przejściowy. Że ludzie zobaczą, co ze swoich zdjęć wykręca oprogramowanie na przykład takiego Pixela 2 XL czy Galaxy S8. Jasne, sporo osób złapało o co chodzi, jednak to wciąż mniejszość. I z każdą kolejną premierą przekonuję się, że firmy jak najbardziej akceptują ten stan rzeczy. Powiedziałbym wręcz, że go preferują. Obecnie jesteśmy świadkami wojny na zoom’a w aparacie głównym.

Przybliżenie x5 jest już niemodne. Zoom cyfrowy x10, to nowe objawienie. A zoom cyfrowy x50 lub x100 to rzekoma przyszłość. Naprawdę, tak często robicie zdjęcie jakiegoś przedmiotu, by silić się na tak znaczące przybliżenia? Sam kiedyś próbowałem bawić się w fotografię mobilną i nauczyłem się tego, że tak mała matryca plus przybliżenie to co najwyżej przeciętne, sztucznie podciągane przez oprogramowanie fotografie. Czasem się to przydaje, OK. Ale żeby dla zoom’a kupować telefon za kilka tysięcy złotych? Nie jestem przekonany.

Ironia losu, ale nadzieja tli się jeszcze w półce średniej. Jeśli ktoś szuka konkretnego urządzenia w kwocie zakupu między 800 a 1400 złotych, to wydaje mi się, że właśnie w segmencie medium najmniej będzie patrzał ku ilości megapikseli, a skupi się na jakości. Pomaga też internet. Mało jest cukierkowych, robionych w idealnie przygotowanych warunkach zdjęć ze średniaków. Jeśli są zdjęcia, to właśnie takie, jakie one powinny być. Naturalne. Bardzo bym chciał, żeby ten trend się rozszerzył i rynek flagowców, jednak gdzieś w głębi siebie wiem, że to niemal niemożliwe. Niestety.